W czym pisanie literatury przypomina aktorstwo

Jeżeli porównać utwór literacki do sztuki teatralnej, to jego autor nie jest suflerem, tylko aktorem, który „zaledwie” bierze udział w spektaklu – oto do jakich zadziwiających wniosków może pisarza doprowadzić myśl poststrukturalna i postmodernistyczna!

Ja wiem, że każdy z nas, pisarzy, chciałby sprawować pełną władzę nad własną prozą, na przykład nad powieścią, ale to niemożliwe… przynajmniej z poststrukturalnego punktu widzenia literatury. Idąc dalej tym – poststrukturalnym – tropem, powiem, że póki nie zrozumiemy, że władza jest iluzją, a nie prawdą, nasza literatura nie dojrzeje, z olbrzymim prawdopodobieństwem zatrzyma nam się ona na etapie rozwoju kapryszącego dziecka. Do tej refleksji skłoniło mnie ponad dwadzieścia lat praktykowania różnych procesów pisarskich i choć zdaję sobie sprawę, że to gorzka refleksja, obiecuję, że rozwinięcie tego artykułu wyposażę w optymistyczne wydźwięki, które – mam nadzieję – zagrzeją was, drodzy pisarze, do odważnej walki o coraz wyższą jakość literacką.

Na ile pisarz jest twórcą, a na ile… odtwórcą? Wielokrotnie zastanawiałam się nad tym problemem – latami próbowałam dowiedzieć się, na ile jestem gliną, na ile rzeźbą, a na ile rzeźbiarzem… „Wydaje mi się, że jestem jednocześnie pustynią, wędrowcem i wielbłądem!” – tak opisuje ten sam problem Gustave Flaubert. Pisząc powieści, doświadczam napływania do swojego tekstu literackiego „pierwiastków obcych” – moje światy literackie obrastają w „autonomię”, „ożywają własnym życiem”, umykają moim wpływom i decyzjom. Co prawda dzieje się tak chwilami i w niektórych obszarach tekstu, a nie przez cały czas i nie w każdym centymetrze – w znacznym stopniu świadomie staram się panować nad swoim literackim światem, ale jednocześnie, co dla treści tego artykułu istotne, nie sprawuję tego panowania w sposób ewidentny czy całkowity. Wyłaniają się sytuacje – zaułki fabularne, odcienie opisów literackich czy fragmenty narracji – w których świat wykreowany jakby wskakuje na własny pułap, i ten pułap mnie jako pierwotnego twórcę tego świata przewyższa, przestaje być podległy pode mnie, wtedy wchodzę w rolę jedynie realizatora jakichś „wyższych [innych] prawd”. Nie kontroluję wówczas swojego dzieła, bo nie mogę przecież sprawować kontroli nad konkretyzacjami czytelniczymi, które dookreśla sobie sam czytelnik i robi to przez pryzmat swojego doświadczenia życiowego i wrażliwości (o konkretyzacjach czytelniczych mówimy więcej i ciekawiej w naszym „Rocznym kursie pisarskim”, tam głębiej tłumaczymy pewne fascynujące zagadnienia opracowane przez znakomitego Romana Ingardena, który jeszcze zagości w tym artykule). Trudno wyjaśnić to zjawisko w sposób zdyscyplinowany, ale jest ono potwierdzonym faktem, a nie moim domysłem czy prywatną interpretacją – zjawisko to rzeczywiście zachodzi w świecie i było badane przez wielu wybitnych literaturoznawców i filozofów, wnioski na ten temat można przeczytać na przykład w teorii Ingardena… W każdym razie – zakładając myślenie proste, zwykłe, ale logiczne – tekst literacki w czasie kiedy go tworzę, powinien być niczym więcej niż gliną, którą ja jako pisarz ugniatam, modeluję, ociosuję, formuję, kształtuję. Jako pisarz powinnam być niejako „rzeźbiarzem” – słowo pisane powinno być dla mnie tworzywem, na koniec tego procesu „wycinania w tworzywie” moja książka powinna być gotową „rzeźbą”, czyli przedmiotem, nad którym ja jako pisarz sprawiłam całkowitą kontrolę. Rzeczywistość pisarza bywa jednak zdumiewająco różna od tego przytoczonego obrazu!

Pisząc, często czuję się nie jak władca, tylko jak glina w nie wiadomo czyich rękach. Czasem czuję się wręcz niczym zaledwie naczynie, do którego wpadają, wciekają przemyślenia przebrane za słowa i jakaś niewidzialna siła przebiera swoimi palcami we mnie – to ja staję się chaotyczną strukturą, w której coś, jakiś mechanizm odklejony od mojej świadomej woli, lepi ze mnie, jak chce. Moi bohaterowie literaccy na pewnym etapie budowania powieści zaczynają „mówić” do mnie rzeczy, o które wcześniej bym ich nie posądziła. Łażą za mną, przyglądają mi się, wymuszają na mnie własne prawa. Mówią mi: „To tak nie powinno być, jak dla nas obmyśliłaś – to będzie tak, że my przyjdziemy tu, staniemy tam, ale powiemy coś odwrotnego. Albo nie staniemy tam – pójdziemy całkiem gdzie indziej i zamilkniemy, bo tak nam się podoba”. I okazuje się, że choć to ja jestem twórcą całej tej przedziwnej mistyfikacji ujętej w literackich słowach – na moich oczach mistyfikacja ta przeradza się w coś w pewnym sensie odrębnego ode mnie, a ja przestaję być „czystym twórcą”, staję się trochę „odtwórcą”, który tylko zapisuje, rejestruje słowem jakąś ilustrację świata tętniącą swoimi, niezależnymi ode mnie sprawami. Jeśli nie wysłucham moich bohaterów, fabuła utknie w martwym punkcie – nie ruszy dalej. Chcę tu jednak koniecznie podkreślić, że przemyślenia ujęte w tym akapicie pozostają przejawem owej myśli poststrukturanej i postmodernistycznej – zupełnie, ale to zupełnie inaczej postawa pisarska, czyli postawa twórcy utworu literackiego, będzie się kształtować i manifestować w rozumowaniu strukturalistycznym, ale o nim więcej pisze mój partner, współtwórca kursów Warsztatu Pisarza, Wojciech Elszyn; jego artykuł znajdziecie, drodzy pisarze, tutaj.

No więc pisarstwo to dość „schizofreniczny” sposób na życie – pomimo faktu, że ten sposób czerpie się ze świadomego namysłu i zamysłu na poszczególne utwory literackie, które muszę budować intencjonalnie, o czym też mówił wspomniany Ingarden. Oczywiście nie słyszę głosów wymyślonych przez siebie bohaterów literackich w sposób dosłowny, ale w moim umyśle poniekąd samoistnie krystalizuje się „wola własna” tych bohaterów. Dlatego pisarz jest bardziej jak aktor niż jak scenarzysta czy reżyser. Pisarz przybiera sam przed sobą dziesiątki, setki masek, person, ale nie ma absolutnej władzy nad tym, jak dokładnie dana persona się zachowa, co powie, co zrobi – pisarz nie jest suflerem, wcale nie zna wszystkich kwestii; pisarz tylko odgrywa jakieś role, potem z tych różnych strzępków, obszarów, zaskoczeń zszywa całość… 

Trzeba mieć stalowe nerwy, żeby nie oszaleć w tej „schizofrenicznej” maskaradzie – trzeba jakoś oddzielać swoją istotę pisarza od tych wykreowanych światów i postaci, inaczej pisarz popadłby w obłęd i nie mógłby dalej tworzyć. Wysłuchiwać swoich postaci literackich – przysłuchiwać się temu, co te postacie chcą do powieści wnieść, jaka ma być ich rola – to jedno, ale nie można pozwolić temu chaosowi nad sobą zawładnąć. Dlatego powiedzenie sobie, że jest się tylko aktorem, że nie spoczywa na mnie obowiązek „wiedzy totalnej” o tej konkretnej literackiej krainie – ogromnie ułatwia pracę nad powieścią, pozwala ją racjonalnie usystematyzować i nie brnąć w postradanie zmysłów. Dlatego zawsze tak bardzo zaskakują mnie ludzie piszący, którzy postulują: „Pisarz musi to wszystko czuć, co pisze! Uczucia są najważniejsze – jak czegoś nie czujesz, to po co chcesz to pisać?!”. Zupełnie nie podzielam tego spojrzenia. Owszem, czucie emocji przy pisaniu to coś, co może wystarczyć pisarzowi na napisanie najwyżej kilku powieści (jeśli będzie wystarczająco zapiekły w swoim szaleństwie), lecz po tym czasie wypali się niechybnie i nic konstruktywnego już nie stworzy. Emocje winny być wywoływane w czytelnikach, natomiast pisarz w znacznej mierze pozostaje zwykłym, normalnym rzemieślnikiem i nie jego funkcją jest czucie wszystkiego, o czym pisze – pisarz ma o tym myśleć, a nie to czuć (rzecz jasna wyłącznie wtedy, kiedy chce zachować normalność, a nie popaść w druzgocące jego samego szaleństwo).

Towarzyszy mi w pisaniu wiele, doprawdy wieleee i jeszcze więcej wątpliwości, pozostaję natomiast przekonana co do tego, że miotanie się we własnych emocjach, uczuciach nie może przynieść literaturze nic dobrego, nic realnie owocnego; nie może także przynieść nic dobrego człowiekowi, jakim jest pisarz. Istnieją oczywiście różne konwencje – na przykład pisanie autobiografii może uruchomić w pisarzu lawinę osobistych uczuć. Ale ja staram się odnieść tutaj do literatury pięknej i ciekawie skonstruowanej literatury popularnej, a zatem przez cały czas opowiadam o fikcji literackiej. Uważam, że jeśli ktoś uprze się, żeby odczuwać w sobie wszystkie emocje, o których w swojej powieści będącej fikcją literacką pisze, to prędzej czy później – poplącze się wewnętrznie. To oczywiście cudze decyzje i uczciwie mówiąc, mam do nich dystans – nie mogę, a przede wszystkim nie chcę zmusić nikogo z młodych pisarzy do tego, żeby zatroszczył się o własną psychikę; nie mogę – nie chcę! – nikomu narzucić tej przestrogi: „Słuchaj, nie czuj wszystkiego, o czym piszesz, bo zwariujesz od tego”. Mogę powiedzieć tylko tyle, że sama zajmuję się pisaniem od dwóch dekad właśnie dlatego, że nauczyłam się oddzielać siebie jako człowieka od prezentowanych w swoich powieściach fikcji. Gdybym tego oddzielenia nie stosowała, po pierwsze moja literatura nie byłaby strukturą przemyślaną, lecz bez przerwy utopioną w bigosie prywatnych przeżyć, a po drugie ja sama jako człowiek stałabym się kimś rozchwianym, iluzorycznym… Z tymi emocjami i uczuciami w pisaniu to w ogóle dziwna sprawa jest – tak wielu pisarzy się za nimi opowiada, że mój odmienny głos na ten temat brzmi jak łopotanie śmiesznej, papierowej chorągiewki na wietrze. Myślę jednak, że dobrze jest pamiętać i o tym, że czucie wcale nie musi iść w parze z umiejętnością nazywania stanów uczuciowych i emocjonalnych – nawet jeśli jako pisarz coś poczuję, to jeszcze wcale nie musi oznaczać, że będę potrafiła to precyzyjnie nazwać, określić i opisać, czyli przekazać czytelnikowi. Poza tym uczucia „lubią” przyćmiewać myślenie logiczne, a stąd już tylko minikrok do zepsucia sobie spójności logicznej właśnie i fabularnej utworu…

Wydaje mi się, że wybór, jak ze sobą w trakcie pisania postępować, determinowany jest przez dojrzałość, czy inaczej: zależny jest od doświadczenia literackiego. Młodzi ludzie naturalnie chcą przeżywać wszystko, co ich otacza, i tę potrzebę przeżywania transferują także na swoje pisanie. Z czasem zmienią ten tryb postępowania – jeśli rzeczywiście są zdeklarowanymi pisarzami, wówczas z pisania nie zrezygnują, no więc aby móc je kontynuować, w końcu zorientują się, że przeżywanie pisania szkodzi ich człowieczeństwu i w dalszej perspektywie także ich literaturze. Wtedy dojrzeją do skłonienia siebie do porcji samodyscypliny w pisaniu – dojrzeją do innego podejścia warsztatowego.

Znana jest opinia, że pierwsza powieść pisarza jest w dużym stopniu autobiograficzna – myślę, że zawiera się w tym twierdzeniu trochę prawdy, a trochę nieprawdy. Rzeczywiście w swoją powieść debiutancką wlałam dużo siebie, a więc również wiele osobistych emocji i właśnie przeżywania samego procesu pisarskiego, ale osobiste emocje poprzecinałam jednak kategorycznie osobnymi ode mnie wydarzeniami, które zainspirowały mnie do napisania akurat tej, a nie innej powieści.

Żebym mogła kontynuować swoje pisanie (pisać następne powieści), zaczęłam stosować technikę „aktorskich wajch” (to moje robocze określenie). Zawód aktora jest pewnie jeszcze bardziej „schizofreniczny” od zawodu pisarza, więc skoro w aktorstwie sprawdza się przełączanie wewnętrznych wajch, co umożliwia aktorowi głębokie wejście w graną postać, a potem wyjście z niej i powrót do własnej prywatnej persony, to w pisarstwie technika ta musi sprawdzić się tym bardziej – pomyślałam swego czasu. No więc sprawdziłam jej działanie w praktyce, zastosowałam ją przy pisaniu kilku powieści, i sprawdziła mi się wyśmienicie. Opowiem teraz, na czym ta technika polega.

Kiedy jakiś bohater literacki „samodzielnie” ciągnie mnie w swoją stronę, kiedy wyraźnie „usiłuje” wprowadzić mnie jako autora w tajniki jego osobowości, których ja dla niego świadomie nie zaprojektowałam, wtedy mówię sobie w myślach: „Teraz nie jesteś Justyną, tylko [dla przykładu] Małgorzatą”. I rozpoczynam przenikliwe przypatrywanie się swojej powieści oczami bohaterki imieniem Małgorzata. Wchodzę sobą w psychikę tej konkretnej postaci, którą wymyśliłam. A kiedy uporam się ze wszystkimi monologami wewnętrznymi (które rozpisuję sobie w podręcznym notatniku), znów przełączam wyobrażoną wewnętrzną wajchę, wypowiadając w myślach słowa: „Teraz nie jesteś Małgorzatą – teraz jesteś z powrotem Justyną Karolak”. Bardzo to pomaga nie czuć wykreowanego świata literackiego każdą komórką własnego ustroju – fikcyjne postaci nie nakładają się na moją prywatną personę, zachowujemy odrębność względem siebie, a świat literacki staje się uwolniony i uzyskuje uprawnienie do „ożywania własnym życiem”. Bo ostatecznie nie jestem przecież aktorem, ale pisarzem, więc nie ma najmniejszej potrzeby, żebym rzeczywiście czuła swoim umysłem i ciałem każdy zakręt emocjonalny, w jakim biorą udział moi bohaterowie literaccy (nie muszę odczuwać fikcji literackiej swoimi zmysłami). Dlatego świadomie korzystam z tego dobrodziejstwa mojego zawodu (pisarza), który gwarantuje mi właśnie komfort nieczucia, nieprzeżywania wszystkiego, o czym piszę – mogę tak robić, bo jestem „wymyślaczem”, a nie dokumentalistą, no i pisanie nie domaga się ode mnie włączania ciała do procesu budowania całego spektaklu literackiego, czyli gotowej powieści. Aktor w swojej pracy wykorzystuje ciało, dlatego zakładam, że aktorzy zapewne muszą, grając, czuć cudze, a nie swoje życie – ja nie muszę, co zresztą wielce sobie cenię.

No ale czy to wszystko oznacza, że literatura, proza, epika jest fałszywa – że fikcja literacka nie jest poparta realnym doświadczeniem ludzkim? Na szczęście to nie takie proste…! Pisarz, rozumiany tu przez cały czas jako twórca światów fikcjonalnych, czymś realnym się inspiruje, coś realnego obserwuje, więc włącza te elementy do świata literackiego, który „rzeźbi” kawałeczek po kawałeczku – jednak włącza je po przefiltrowaniu, odcedzeniu, po nadaniu im jakiegoś nowego kształtu czy wydźwięku. Na tym właśnie polega kreacja artystyczna – jeśli bowiem zaczniesz włączać do swoich powieści dokładnie to, z czym osobiście w życiu się spotkałeś, to staniesz się autorem sprawozdań z życia, a nie literatem. Literatura nie może być przeniesieniem świata rzeczywistego do świata literackiego – nie w skali jeden do jednego. Nie może, bo od takich przeniesień są inne gatunki – literatura faktu, reportaż i właśnie sprawozdanie (które jest również gatunkiem dziennikarskim). Oczywiście powołuję się tutaj na konkretne gatunki dziennikarskie jedynie w formie przeciwwagi dla opisywanej fikcji literackiej, ale w rzeczywistości nawet w tych przytoczonych gatunkach dziennikarskich funkcjonuje element konstrukcyjny w postaci kreacji – choć to osobna historia…

W swoich powieściach kilkakrotnie umieściłam postacie skonstruowane na fundamencie ludzi, których rzeczywiście spotkałam. Nie byli to już jednak ci sami ludzie – silnie ich zmodyfikowałam we wszystkich płaszczyznach istoty ludzkiej. Naprawdę spotkani ludzie posłużyli mi wyłącznie albo jako inspiracje, albo swoiste matryce – czyli rzutowali oni na kształt moich postaci literackich, ale ich nie ustanowili. To typowy mechanizm nieodzownie towarzyszący pracy pisarza: „bierzesz w palce” jakiegoś realnego człowieka (albo jakiś realnie istniejący fakt), obracasz go w dłoni jak klocek, oglądasz (w swoim umyśle) z każdej strony. A potem go przemieniasz – dodajesz mu inne, obce dla niego cechy, zderzasz go z zupełnie wymyśloną historią… Znakomity pisarz Sándor Márai określa ten proces jako „obciążanie pomysłu [np. na powieść] rzeczywistością”. Taka literacka postać staje się kompletnie inna od swojej matrycy, choć jakiś drobny chuch pierwowzoru w niej pozostaje – w ten sposób fikcja literacka uzyskuje wrażenie prawdomówności czy wiarygodności. Ale jest to mechanizm, który w całości odbywa się w głowie pisarza – i nigdy i nigdzie poza nią (o czym też mówił, wspomniany tu już, Ingarden).

Dlatego tego mechanizmu nikt poza pisarzami nie rozumie. Czytelnicy „demaskują” twoich bohaterów literackich wyłącznie tak, jak chcą – mówiąc wprost, bardzo często się zdarza, że czytelnik odbiera daną postać literacką jak realnego człowieka, co z punktu widzenia pisarza jest błędne, nieprawdziwe. Po wydaniu debiutanckiej powieści bardzo boleśnie się z tym zderzyłam: jacyś bliżsi i dalsi znajomi kontaktowali się ze mną, żeby zakomunikować mi, że rozpoznali samych siebie w danych postaciach w mojej książce, chociaż ja tych ludzi w swojej książce wcale nie umieściłam. Okazało się, że ludzie bardzo często widzą samych siebie w zupełnie innych miejscach, niż widziałby ich pisarz – jest to dziwne, ale powszechne. Kiedy byłam młodym pisarzem, bardzo mnie to bolało – to, że ludzie, którzy nie zostali przeze mnie w mojej powieści umieszczeni, zobaczyli się w niej, za to ci, których rzeczywiście w pewnym sensie tam umieściłam, kompletnie tego nie uchwycili! Najpierw mnie to bolało, bo rozumiałam to tak, że widocznie jestem słabym pisarzem – myślałam, że coś zrobiłam źle w powieści, skoro moi różni bliscy zinterpretowali ją zupełnie niezgodnie z moją intencją. Z początku próbowałam im tłumaczyć, przekonywać ich – mówiłam im: „Posłuchaj, to nieprawda – ta postać to nie ty. Kiedy pisałam tę postać, ani przez sekundę nie przyszedłeś mi na myśl – uwierz mi, że nie ma cię w tej książce, w tym miejscu. To twój wymysł, a nie moja prawda”. Te moje próby tłumaczeń ani razu nie skończyły się sukcesem – okazywało się bowiem, że jeśli człowiek chce upatrywać się gdzieś (w danym fragmencie powieści), to nie pomogą na to żadne tłumaczenia pisarza, ponieważ człowiek ten jako czytelnik już dokonał swojego utożsamienia się z treścią literacką i nawet sam autor nie jest w stanie tego utożsamienia zakłócić. No więc z początku wydawało mi się, że to moja wina – że popełniam jako pisarz jakiś poważny błąd techniczny, warsztatowy. Dopiero po kilku latach zrozumiałam, że jest to najzupełniej popularna sytuacja i praktycznie każdy pisarz jej doświadcza! A po kolejnych paru latach dotarło do mnie, że to w ogóle nie jest żaden problem, tylko nagroda dla mnie jako dla pisarza! Jeśli czytelnik tak silnie utożsamił się z danym obszarem tekstu, to znaczy, że ten tekst został skonstruowany sprawnie, bo sugestywnie.

I znów nawiążę do wątku dojrzałości: to, jak postrzegamy własne pisanie, jak o nim myślimy i co w stosunku do niego czujemy albo nie czujemy, związane jest ściśle z upływem czasu. Młody pisarz zwykle ma poczucie, że proces pisarski to jest właśnie to, co wypełnia życie i co stanowi pracę pisarza. W rzeczywistości dużo bardziej pracochłonne są dopiero wcześniejsze i kolejne etapy – planowanie i poprawianie własnego manuskryptu, a przede wszystkim to, z czym jako autorzy stykamy się już po wydaniu naszej książki. I to dopiero jest karuzela wrażeń! Jest tak za każdym razem, ponieważ ludzie widzą w książce pisarza wyłącznie to, co chcą w niej zobaczyć – czytelnicy praktycznie nadają wizji pisarza, powiedziałabym, „znaczenie prawdziwe”; „wprowadzają życie” do tej historii, którą pisarz postanowił opowiedzieć na piśmie. I najczęściej, choć oczywiście nie zawsze, jest to znaczenie całkiem odmienne od tego zaplanowanego i napisanego przez ciebie! Nie można na to nic poradzić – nie da się nikomu wytłumaczyć, co miałeś na myśli ty, czyli autor książki. Literatura jest sztuką zadziwiająco i zachwycająco żywą – z pozoru wydawałoby się, że to niemożliwe, że nie powinno tak być, ale tak jednak jest. System w pewnym sensie martwych, zamkniętych znaków, który zarejestrowałeś na piśmie, staje się dopiero przyczynkiem do nadawania tym znakom nowych znaczeń, co następuje wskutek krystalizowania się w umysłach wielu różnych ludzi (pisali o tym właśnie poststrukturaliści – Roland Barthes i Jacques Derrida). Oni to – rozmaici czytelnicy – nadają twojej powieści pełne znaczenie, wkładają ją na różne, ich zdaniem odpowiednie, półki, osadzają twoją powieść w rozlicznych kontekstach… Żaden pisarz nie ma na te procesy interpretacyjne czytelników wpływu. To trochę smutne, a trochę wesołe i przepiękne! Wybitny literaturoznawca i semiolog Umberto Eco pisał o tych procesach tak: „Odbiorca dzieła jest jego współtwórcą. Utwór bowiem istnieje w pełni dopiero w procesie interpretacji, a sensy nie są raz na zawsze nadane, lecz uobecniają się podczas lektury”.

Dlatego mówię samej sobie, że jestem – w pewnym sensie – aktorem. Robię to po to, aby ująć sobie z barków trochę ciężaru – gdybym bez przerwy miała obarczać samą siebie całkowitą odpowiedzialnością za wszystkie znaczenia, w jakie wyposażyłam swoją powieść, nie mogłabym spać, jeść, funkcjonować; byłabym „zaszczuta” (przez siebie samą). Właśnie dlatego twierdzę, że nie jestem cudownym architektem danego spektaklu literackiego, to znaczy swojej powieści, jestem jedynie jej dziwnym „odtwórcą”, przywdziewam rozmaite maski, wsiąkam umysłem w coś, co tylko po części jest moje… bo tak naprawdę – to jest czytelników, nie moje; zawsze było, należało do czytelników, i zawsze będzie.

Justyna Karolak

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *